Mały-duży eksperyment-wyzwanie!

"Kto nie ryzykuje, ten przegrywa dwa razy."
Liz Braswell

            Już tytuł jest sam w sobie skomplikowany? Już Wam tłumacze o co chodzi :)
            Otóż całkiem nieoczekiwanie moje plany (jak zawsze) dotyczące cotygodniowego odrzucania jakiegoś "zakazanego" produktu zakłóciła inicjatywa podjęta razem z moją znajomą. Jeśli śledzicie na bieżąco jakieś blogi/fora/etc. to istnieje prawdopodobieństwo, że spotkaliście się już z ideą, aby motywować się wywieszoną ilością "udanych dni". Tak, tak, zaplątane. 
           No więc wywieszamy na szafce, ścianie, lustrze czy gdzie Wam pasuje kartkę z kalendarza (ja ją wydrukowałam) albo karteczki, gdzie każda jest na jeden dzień. I podejmujemy wyzwanie. Jakie? Każdy wyznacza co innego. Jedni wybierają 21 dni bez słodyczy, drudzy 2 tygodnie bez fast-foodów. Ze względu na to, że było to u mnie nagle przyjęte z ekscytacją, to stwierdziłam, że idę na całość. Jako, że naprawdę jestem słodyczoholikiem, to stwierdziłam, że porywam się na maksa i zaangażuję się w to z całej siły. No więc moim wyzwaniem zostało: PRZETRWAĆ DO KOŃCA LISTOPADA BEZ SŁODYCZY. Żeby nie zwariować założyłam, że mogę sobie pozwolić na płatki śniadaniowe, jogurty/serki sporadycznie i gorzką czekoladę. Nie mam pojęcia jak to pójdzie. 
Dorzucam moje zdjęcie kartki z kalendarza.

W tym szczególnym dniu, czyli 5 listopada, rusza plan. Trzymam za siebie kciuki :D
Pozdrawiam, Beti.





TUP, TUP... Czyli metoda małych kroczków!

"Na­wet naj­dal­sza podróż zaczy­na się od pier­wsze­go kroku."

            Wznoszę się i spadam, wdrapuję na schody i znowu ląduję na twarzy.... Jestem naprawdę mistrzem planowania, ale realizatorem? Słabym to mało powiedziane. Cóż, ostatnio sporo o tym myślę. Tym bardziej, że przychodzi jesień i łapie chandra na wszystko. U mnie jest to coroczne przybranie kilogramów, z którymi walczę ze łzami w oczach. Bo jestem łasuchem. Strasznym. Szczególnie na wszystko, co słodkie.
           Przechodząc do konkretów - analizuję co robię nie tak. Oczywiście pomijając fakt, że nie umiem myśleć logicznie, kiedy napada mnie głód cukru, czegoś niezdrowego albo czegokolwiek co mam pod ręką. Myślę i myślę, aż dochodzę do wniosku, że jestem na pewno niekonsekwentna. Ale dlaczego? Przecież od "poniedziałku" miałam taki wspaniały plan, który nie wyszedł... Idąc tym tokiem myślenia, zawsze dochodzę do jednego punktu - wszystko chcę za szybko i na raz. Skoro wrzucam w siebie od wiosny do jesieni mnóstwo kalorii, a potem beczę i wyzywam lusterko, to pasowałoby coś zmienić. (Ostatnio dochodzę do wniosku, że temat przewodni mojego bloga to ZMIANA, non stop.)
           Wiele razy planowałam coś w tym stylu: będę odrzucać po kolei rzeczy w wolnym tempie, żeby nie zwariować w jednej chwili i będę ograniczać je do jednego dnia w tygodniu, np. w przyszłym tygodniu odrzucę chipsy (bo aż tak bardzo mnie to nie zaboli, więc na początek jest dobre - bo "jakoś" zmotywuje, że dam radę ;)), później fast-foody, ciastka etc... na koniec zostawiając czekoladowe łakocie. Ufff. No brzmi fajnie w sumie. Problem jest jeden - w mojej głowie.                              Kalkulując to wszystko, niby wydaje się w porządku, ale dręczy mnie potrzebny czas na odrzucenie tego wszystkiego. A każda kobieta cierpliwa nie jest i wiadomo, że szybkie efekty są najbardziej pożądane. Oczywiście, że popieram fakt, iż nie można mieć wszystkiego od razu. Mnie akurat boli myśl, że borykam się z efektem jo-jo już od około 4 lat... Daję radę, zrzucam na zimę i na wiosnę jest za kolorowo, za dużo wyjść i wmawianie sobie, że "przecież wszystko potem zrzucę jak zawsze" jest totalną głupotą. I co roku zastanawiam się - jak ja to zrobiłam w ubiegłym? czy faktycznie wtedy też mi było tak ciężko? Było. Ale letni zawrót głowy robi swoje. 
          Reasumując - muszę się przekonać to stawiania małych kroczków. Przede wszystkim zacząć ograniczać te paskudne produkty żywnościowe do jednego dnia w tygodniu. Stopniowo, ale na stałe. Nie chcę za pół roku powtarzać tego samego błędu, chociaż wcześniej zarzekam się, że tego nie zrobię. Pożywienie to dla mnie ciężkie łamanie lodów, bo dobrze mi w moim słodkim gnieździe, ale w końcu każde trzeba w końcu opuścić. Dostrzegam za to jeden plus! Wielkiego wyzwania nie stanowi dla mnie przebranie się w strój sportowy i poruszanie słoninką, dlatego też od tego zacznę moją przygodę. Uwielbiam rozpoczynać coś "od poniedziałku". Tak też zaczynam od dawania sobie w kość i wypoceniu kilku kropelek potu, żeby przygotować się na wojnę. Wojnę z niezdrowym trybem życia. Wygrana jest ogromna. I tym razem postaram się nie odpaść na wstępie. Przeciwniku, szykuj się na starcie!



Krwiodawstwo nie dla wszystkich...

             To okropne uczucie, kiedy próbujesz pomóc innym, podzielić się cząstką siebie, ale niestety same chęci nie wystarczą...
            W ubiegły piątek wybrałam się po raz 4 na krwiodawstwo. Za pierwszym razem było naprawdę ok. Zero stresu, przemiła atmosfera i życzliwość ludzi. Badanie krwi i ciśnienia były w porządku, więc zostałam Honorowym Krwiodawcą w październiku 2014. Po oddaniu krwi (450ml) lekko zakręciło się w głowie, było słabo, gorąco i śpiąco. Z pozycji leżącej i "pedałowaniu" nogami przenosiłam się do siadu i powoli wstawałam. Po godzinie doszłam do siebie i pomaszerowałam do pracy. W tym dniu kazali się nie forsować i nadrobić ubytek energetyczny, w słodkiej podzięce podarowali 8 czekolad. Tyle z wersji praktycznej. Jeśli chodzi o odczucia wewnętrzne to niesamowita radość, pomimo, że nie mamy jakiejś wiedzy o uratowaniu czyjegoś życia. Po prostu wspaniały humor i świadomość, że spełniliśmy dobry uczynek i jakiś obowiązek człowieczeństwa.
            Druga i trzecia wizyta skończyła się fiaskiem, gdyż odrzucono mnie za wysokie tętno ( max to 100) lub ważyłam poniżej 50kg. Byłam bardzo rozgoryczona, starałam się uspokoić, siedziałam chwilkę, piłam wodę. Niestety wszystko na nic, kazali wrócić, gdy tylko będę miała ochotę. Niestety wiara w ciągłość mojej pomocy jakoś zmalała.
           Czwarty raz i znowu powtórka! Tym razem nie dałam za wygraną. Siedziałam w Punkcie Krwiodawstwa chyba godzinę i siedziałam, oddychałam, poiłam się, aby tylko uspokoić puls i w końcu znowu oddać krew. Uśmiechnięta Pani doktor z cierpliwością sprawdzała mój stan co 10 minut, aż w końcu strudzona moją zawziętością pozwoliła mi siąść na fotel. Moje dany wynosiły: 100 puls, ciśnienie 100/80, więc absolutny punkt graniczny, ale widzieli, że nie odpuszczę. Podczas pobierania wszystko przebiegało w spokoju. Malutki koszmar nastąpił później. Gdy odłączyli ode mnie aparaturę, standardowo jak za pierwszym razem, zaczęło sie kręcic w głowie, szum w uszach, senność... Tyle, że czas mijał, a mi bardzo powoli się polepszało. Gdy już myślałam, że wszystko wróciło do normy i przeszłam usiąść na krześle, zrobił się wielki szum w uszach i ciemność, a za chwilę jakieś kolorowe obrazy, jak gdyby sen. Gdy otworzyłam oczy, leżałam na podłodze z nogami w górze i wszyscy stali nade mną. Uczucie jak z jakiegoś filmu. Dosłownie. Pierwszy raz w życiu mi się zdarzyło omdlenie. Generalnie spędziłam tam ok. 3 godzin. Pielęgniarki mi wyperswadowały pomysł kolejnych wizyt, mówiąc: nie każdy, kto chce pomóc, może to zrobić. Gdy wracałam do domu, leżąc w samochodzie z nogami lekko w górze, zaczęło mi być dodatkowo niedobrze. Chciało mi się płakać, bo dawno tak źle się nie czułam. Cały weekend przeleżałam, bo lekki ból i zawroty dawały o sobie znać, więc skupiłam się na odpoczynku. Dziś już jestem prawie tydzień po całej sytuacji, jednak dalej lekko odczuwam niemiłe skutki. Dlatego też moje treningi wzięły w łeb, a dieta składała się ze wszystkiego, byleby wrócić do normy.
          Napisałam ten post, gdyż chciałam rozwinąć myśl, że jest naprawdę wiele osób, które z różnych przyczyn nie mogą się udzielać humanitarnie. Nie zawsze ważna jest sama chęć, gdyż nie wolno narażać własnego zdrowia i życia, bo wtedy nasz dar serca nie ma już takiej mocy, kiedy szkodzi darczyńcy. Krwiodawstwo będę jeszcze jakiś czas niestety wspominać niechętnie, ale zapisałam się do Banku Dawców Szpiku, gdzie wysłałam im próbkę śliny, którą mi wysłano w kopercie do domu po zarejestrowaniu. Koleżanka, która nie może oddawać ani szpiku, ani krwi, ścięła ponad 45 cm włosów i wysłała do fundacji, zajmującej się przetwarzaniem ich na peruki dla chorych. Nie wolno się poddawać całkowicie, po prostu trzeba szukać innych dróg, jeśli nasze serce ciągnie do tego, by pomagać. Dziękuję wszystkim tym, którzy się nie boją i robią taki krok. To bardzo dużo dla potrzebujących, a dla nas wielka radość z samej świadomości zacnego działania. Nie stójmy obok, nie bądźmy obojętni, gdy można tak wiele małym gestem.
        Pozdrawiam, Beti.



P.S. Chociaż udało się tylko dwa razy oddać krew, to jestem bardzo dumna! :)





Nie jeść po 18:00?

"Nie ma bardziej szczerej miłości niż miłość do jedzenia."
 George Bernard Shaw

            Taką oto regułę wprowadziłam w życie jakieś 3 lata temu, ale po tym czasie odpuściłam ją. Zaczęłam pakować w siebie więcej śmieciowego jedzenia i mniej się ruszać. Katastrofalne efekty mogę "podziwiać" w lustrze każdego poranka, kiedy to mam ochotę uderzyć głową w odbicie i już więcej tego nie oglądać :) Ale, ale... No niestety to nie pomoże mi rozwiązać problemu. Dlatego w tym tygodniu wprowadzam na nowo starą metodę.
          
           Czytałam wiele opinii i słyszałam mnóstwo komentarzy na temat tego, że zakazywanie sobie jedzenia po godzinie 18:00 może mieć zgubne skutki: rozregulować metabolizm, spowodować wręcz tycie, odkładanie się tłuszczu jako magazynu energii w czasach kryzysu, ataki wilczego głodu, głodowanie, etc.
Ja osobiście czegoś takiego nie doświadczyłam. Tzn... Ok, zdarzyło się, że np. ostatni posiłek zjadłam ok.17:00 i kładłam się spać ok. 23:00 i faktycznie ssało mi konkretnie w żołądku. Ale w ciągu całego dnia jadłam sporo, wcinałam słodycze i ruszałam się. I waga spadała, potem się utrzymywała. Wiem, że może niezbyt zdrowe było moje podejście, ale jednak odczuwałam efekty i mi było lekko. Na chwilę obecną chce znowu spróbować. Chociaż od nowa się przyzwyczaić do takiego rytmu nie jest łatwo, tym bardziej, że chyba znowu wpadłam lekko w uzależnienie od słodyczy i lubiłam ostatnimi czasy podjadać, często wieczorami, coś słodkiego, pomimo że nie czułam głodu. Po prostu chęć poczucia znowu tego cudownego smaku przez moje kubki smakowe. I w tenże "magiczny sposób" spowodowałam, że znowu patrze na siebie jak na ostatnią ofiarę losu. A tego nie chcę. Dlatego przystępuję do próby ponownie. Ten tydzień to dla mnie "wyzwanie osiemnastki" :) Dodam, że nie głodzę się - teraz kładę się spać wcześniej niż przedtem (granice 21:30-22:00), gdyż praca wymaga bycia przytomnym, a co za tym idzie - wysypiania się. Zobaczymy co z tego wyniknie tym razem...




EDIT: 2016 - ZREZYGNOWAŁAM i wyszło mi to na dobre :)

Plany, postanowienia, cele... Tak, wszystko mam spisane na kartce. Gdzieś tu właśnie była...


"Wielkość człowieka polega na jego postanowieniu, by być silniejszym niż warunki czasu i życia." 
Albert Camus

                 
              Dokładnie tak jak w nagłówku. Jak to bywa w życiu każdego z nas przychodzą chwile, gdy stwierdzamy, że coś jest nie tak w naszym życiu i postanawiamy coś zmienić. Nadmierne kilogramy, problemy ze zdrowiem, złe samopoczucie, nadmierna ilość stresu, niepowodzenia w pracy i na polu miłosnym, zaniedbanie wyglądu. Nikt nie jest przecież idealny, wiadomo. Ale każdy chciałby do niego dążyć. No, prawie każdy. No więc, gdy uświadamiamy sobie nasz problem, staramy się kombinować co wprowadzić w życie i co zastosować, aby nasze zmartwienia odeszły w niepamięć. Pierwsza myśl, która zwykle jest nam wpajana w każdym czytadle i Internecie: zapisuj cele, które chcesz osiągnąć na kartce. To do roboty!
            U mnie to wygląda mniej więcej tak. Zaczynam myśleć nad niezbędnymi zmianami, które muszę wprowadzić w moją egzystencję, a jest ich mniej więcej 10 tysięcy na dzień. Staram się wziąć kartkę i jakoś logicznie to rozplanować. Ale gdy za dużo biorę na siebie na raz, to nie mam pojęcia jak wszystko zorganizować, ażeby miało to ręce i nogi i żebym się nie pogubiła od nadmiaru nowych obowiązków i budowania nowych przyzwyczajeń. Skupiam się, wymyślam. Raduję się, gdy widzę długa listę moich zadań - przecież będę taka idealna, gdy to wszystko wcielę w życie! No i BUM. Coś nie tak. Kiedy? Mniej więcej co poniedziałek, kiedy przystępuje do realizowania planu. No co jest nie tak? Przecież lista na kartce była perfekcyjnie rozplanowana... Hmmm. Już do tego doszłam. Nadmiar celów. Za dużo wszystkiego na jeden raz. Skoro nie mieliśmy nigdy tak dużo na głowie, a nagle zrzucimy na siebie tyle odpowiedzialności, to coś siłą rzeczy musi się zepsuć. 
            No więc potrzeba nam rady. A jaka ona jest? WSZYSTKO POWOLI I STOPNIOWO. Zawsze na myśl mi przychodzi mój kochany tatulko, który myśli, że jak pobiega 20 minut w ciągu jakiegoś dnia, to następnego ranka będzie -2kg na wadze. Niestety tak nie jest :( Determinacja i motywacja, jak wiadomo, opada, gdy nie widzimy rezultatów. Więc lekarstwem na to jest ŚWIADOMOŚĆ, że nie ma nic od razu i trzeba być cierpliwym. Ale jeśli narzucimy sobie za dużo rzeczy lub za duże tempo... Smutno stwierdzić, ale w 90% kończy się to porażką. 
            Prowadzę rozkminy na blogu, gdyż dzisiaj nad tym głęboko myślałam. Muszę sobie wszystko poukładać. Na pierwszy ogień nie pójdzie dieta (o, zgrozo!) ani dbałość o urodę (chcę wprowadzić naturalną kosmetykę), tylko ćwiczenia. Tak jak mówię, wszystko stopniowo. To są dla mnie najważniejsze punkty, gdyż nie ukrywam, że borykam się od kilku lat z efektem jojo. Zwykle ludzie chudną wiosną/latem, bo nadchodzi sezon bikini oraz odkrytych ciał, a tyją jesienią i zimą, bo mniej ruchu i zimno na zewnątrz. U mnie jest na odwrót. Porą letnią jem dużo słodkiego, lodów, owoców, bo się często wychodzi na miasto lub do sklepu. Jesienią zaś zdaje sobie sprawę, że jest tragedia i źle się czuję, więc ograniczam jedzenia i mam przygnębienie.
           Tak więc wrzesień zaczęłam raczej aktywnie. Plan początkowy: 5x w tygodniu po 1 godzince ruchu. To mi się podoba! :) Ćwiczyć to, co się lubi, aby się nie zniechęcić, tylko pobawić. I co najważniejsze słuchać swojego ciała. Wprowadzić nawyk, żeby kilka razy w tygodniu znaleźć czas o wyznaczonej porze dla siebie i dla swojego ciała. Na pewno będzie wdzięczne, a i nasz humor nastawi nas dobrze na kolejne treningi.
        Mała motywacja na dzisiaj: wiecznie uśmiechnięta i pozytywna Ania Lewandowska. Dopiero zwróciłam na nią uwagę nie dawno, a aż kipi energia od tej dziewczyny!
        Pozdrawiam, Beti.




REFRESH!


"Najpewniejszą drogą do sukcesu jest wciąż próbować, jeszcze ten jeden raz."
Thomas Edison


                 1 stycznia dawno minął.... Nowy miesiąc nowego roku. Jakoś naszła mnie kolejna życiowa chęć na wprowadzenie zmian w życiu. Dodać trochę koloru i radości. Zacząć zdrowo jeść i ćwiczyć. Zrobić coś dla siebie. Nie jestem osobą, która ma cholernie źle w życiu, raczej należę do tych, którzy siedzą i stękają, że ciągle coś nie wychodzi (nie przyznając się przy tym, że to z mojej winy) i nie doceniają tego, co mają. Problem w tym, że to był już kolejny wyznaczony termin wielkiej inicjatywy. 1 września 2014 wypadał w poniedziałek. Czyż to nie idealny dzień na rozpoczęcie zmian w życiu? Początek listopada był też świetny - przecież można było zabrać się za siebie jeszcze przed świętami. Pierwszy styczeń, bo postanowienia noworoczne. Potem marzec, bo początek wiosny. Maj, bo zbliżają się wakacje i każdy chce dobrze wyglądać. A pffff.... nie wyszło. Najlepszy był weekend przed "tym dniem", który sobie wyznaczyłam. Bóg mi świadkiem, ile naobiecywałam sobie rzeczy do zrobienia i poprawy. I co? Wytrzymywałam góra tydzień. Czułam się później tak bardzo słaba. Ponadto przez "przygotowywania" do mojego terminu (czytaj obżeranie się słodyczami i leniuchowanie, bo przecież to już ostatni raz) spowodowały wzrost nieszczęsnych kilogramów i doprowadzanie do coraz większego przygnębienia. "Dlaczego tak się dzieje?" - zadawałam sobie pytanie, niejednokrotnie płacząc i wpadając w dołek. W takich momentach człowiek jeszcze bardziej się upadla. Wie, że wszystko co dotyczy własnego zada jest zależne tylko i wyłącznie od niego. No więc skoro mi zależy, to dlaczego wyglądam tak, a nie inaczej? No i tu pojawia się problem... Chwilowa mobilizacja, uciekająca motywacja, wzrastające lenistwo i zniechęcenie, bo przecież teraz miało się udać, a znowu poniosłem/am fiasko...

                  Chcę prawdziwych, długotrwałych zmian. TERAZ! Naszła mnie ochota na powrót do bloga. Nie wiem czy ktokolwiek będzie do niego zaglądać, ale dla mnie będzie to w jakiś sposób motywacja do zrobienia czegoś ze sobą i przelewania tego "na papier" (w wersji elektronicznej, ale to lepsza opcja ;D). Zapiski w notesikach, zeszycikach i Bóg wie czym jeszcze zwykle kończą się przeleżeniem i zapomnieniem. Ok, co prawda nie popieram wbijania wszystkiego co w głowie siedzi w Internet, ale takie notatki, które miałyby na celu pchać człowieka do przodu są moim zdaniem jak najbardziej wskazane ;)

                Powyższy cytat adekwatny do moich kolejnych prób budowania swojej pewności siebie i czerpania z życia jak najwięcej. Nie poddawać się! Jest ciężko, życie daje popalić, ale ile można siedzieć i czekać na cud? Zresztą... Przecież cuda rodzą się w głowie, co nie? ;) Dlatego też z dniem dzisiejszym czas "ogarnąć dupę" i zrobić ze sobą coś konkretnego! Nie magazynujmy marzeń w głowie - spełniajmy je!

Głowa do góry! :)





The positive steps © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka