TUP, TUP... Czyli metoda małych kroczków!

"Na­wet naj­dal­sza podróż zaczy­na się od pier­wsze­go kroku."

            Wznoszę się i spadam, wdrapuję na schody i znowu ląduję na twarzy.... Jestem naprawdę mistrzem planowania, ale realizatorem? Słabym to mało powiedziane. Cóż, ostatnio sporo o tym myślę. Tym bardziej, że przychodzi jesień i łapie chandra na wszystko. U mnie jest to coroczne przybranie kilogramów, z którymi walczę ze łzami w oczach. Bo jestem łasuchem. Strasznym. Szczególnie na wszystko, co słodkie.
           Przechodząc do konkretów - analizuję co robię nie tak. Oczywiście pomijając fakt, że nie umiem myśleć logicznie, kiedy napada mnie głód cukru, czegoś niezdrowego albo czegokolwiek co mam pod ręką. Myślę i myślę, aż dochodzę do wniosku, że jestem na pewno niekonsekwentna. Ale dlaczego? Przecież od "poniedziałku" miałam taki wspaniały plan, który nie wyszedł... Idąc tym tokiem myślenia, zawsze dochodzę do jednego punktu - wszystko chcę za szybko i na raz. Skoro wrzucam w siebie od wiosny do jesieni mnóstwo kalorii, a potem beczę i wyzywam lusterko, to pasowałoby coś zmienić. (Ostatnio dochodzę do wniosku, że temat przewodni mojego bloga to ZMIANA, non stop.)
           Wiele razy planowałam coś w tym stylu: będę odrzucać po kolei rzeczy w wolnym tempie, żeby nie zwariować w jednej chwili i będę ograniczać je do jednego dnia w tygodniu, np. w przyszłym tygodniu odrzucę chipsy (bo aż tak bardzo mnie to nie zaboli, więc na początek jest dobre - bo "jakoś" zmotywuje, że dam radę ;)), później fast-foody, ciastka etc... na koniec zostawiając czekoladowe łakocie. Ufff. No brzmi fajnie w sumie. Problem jest jeden - w mojej głowie.                              Kalkulując to wszystko, niby wydaje się w porządku, ale dręczy mnie potrzebny czas na odrzucenie tego wszystkiego. A każda kobieta cierpliwa nie jest i wiadomo, że szybkie efekty są najbardziej pożądane. Oczywiście, że popieram fakt, iż nie można mieć wszystkiego od razu. Mnie akurat boli myśl, że borykam się z efektem jo-jo już od około 4 lat... Daję radę, zrzucam na zimę i na wiosnę jest za kolorowo, za dużo wyjść i wmawianie sobie, że "przecież wszystko potem zrzucę jak zawsze" jest totalną głupotą. I co roku zastanawiam się - jak ja to zrobiłam w ubiegłym? czy faktycznie wtedy też mi było tak ciężko? Było. Ale letni zawrót głowy robi swoje. 
          Reasumując - muszę się przekonać to stawiania małych kroczków. Przede wszystkim zacząć ograniczać te paskudne produkty żywnościowe do jednego dnia w tygodniu. Stopniowo, ale na stałe. Nie chcę za pół roku powtarzać tego samego błędu, chociaż wcześniej zarzekam się, że tego nie zrobię. Pożywienie to dla mnie ciężkie łamanie lodów, bo dobrze mi w moim słodkim gnieździe, ale w końcu każde trzeba w końcu opuścić. Dostrzegam za to jeden plus! Wielkiego wyzwania nie stanowi dla mnie przebranie się w strój sportowy i poruszanie słoninką, dlatego też od tego zacznę moją przygodę. Uwielbiam rozpoczynać coś "od poniedziałku". Tak też zaczynam od dawania sobie w kość i wypoceniu kilku kropelek potu, żeby przygotować się na wojnę. Wojnę z niezdrowym trybem życia. Wygrana jest ogromna. I tym razem postaram się nie odpaść na wstępie. Przeciwniku, szykuj się na starcie!



The positive steps © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka